Jest
mi przede wszystkim zimno. Moje ciało przechodzi nieprzyjemny dreszcz, gdy
przyciśnięta do ściany, próbuję opanować szaleńczo kołaczące serce. Nie ma
ogrzewania. Zamiast tego dostałam wszechogarniającą ciemność, cienki materac i
świszczące rury, które przyprawiają mnie o ciarki. Czy ja tutaj zginę?
Powracam
pamięcią do chwili, gdy zatrzymuję się przy samochodzie i wyciągam z torebki
telefon. Głupia! Jak bardzo można się pomylić w ocenie drugiego człowieka? Czy
psychopaci nie powinni mieć rogów i długiego ogona, odstraszającego potencjalne
ofiary? Nie potrafię trzeźwo myśleć. Paraliżuje mnie strach. Wszystkie członki
wiotczeją, jakby chciały uniemożliwić mi ucieczkę.
Słyszę
kroki. Trzeszczące deski zdradzają mi dokładną pozycję mojego porywacza, co
wzmaga tylko uczucie paniki. W tym konkretnym wypadku niewiedza to świętość;
kiedy nie wiem, gdzie jest, mogę łudzić się, że znajduje się daleko i nie
dosięgnie mnie. Nadzieja znika dokładnie w momencie, gdy zapala się światło.
Już nie mam prawa zwodzić samej siebie i wierzyć, że on nie stoi za drzwiami.
Stoi. Jestem tego pewna. Obiecuję sobie, że nie będę płakać, nie chcę dać mu
tej satysfakcji.
Patrzę
jak przekracza próg i schodzi powoli po schodach, wpatrując się we mnie
uważnie. Jest ogromny. Nigdy nie widziałam kogoś tak wielkiego. Wydaje się być
nieludzki nie tylko ze względu na zachowanie, ale i sam wygląd. Wcześniej
ciemność uniemożliwiła mi ocenę jego gabarytów, ale teraz widzę go w pełnej
krasie i mam ochotę zapaść się pod ziemię, byle tylko znaleźć się jak najdalej.
Z pewnością ma więcej niż dwa metry wzrostu, a przy tym jest nazbyt szeroki w
ramionach. Chodzi wyprostowany, jakby chcąc podkreślić tę swoją kolosalność.
Skupiam się na samej twarzy, próbując odkryć czy w tych zimnych, niebieskich
oczach można znaleźć łagodność. Nie potrafię. Przerażają mnie jego ściśnięte w
wąską linię usta. Nawet zarost wydaje się być stworzony, by razić powagą. I o
ile do tej pory wydawało mi się, że broda nie może być poważna, tak w tym
momencie mam wrażenie, że jest ona epicentrum bijącej od niego surowości.
- Czego
chcesz? – pytam. Głos mi drży, nie umiem nad tym zapanować. Oddycham
nieregularnie i jestem przekonana o podwyższonym tętnie, bo każdy członek
mojego ciała dygoce oszalały. Mam do czynienia z szaleńcem. Wpatruję się w
klatkę piersiową oprawcy, głównie dlatego, że cała odwaga, która kiedyś była
moją domeną, nagle zniknęła. To uczucie wydaje się obecnie zbyt przemożne,
zupełnie jakby nie miała powrócić nigdy. A nigdy
to zbyt długo w takich okolicznościach.
Kuca
naprzeciwko mnie i choć staram się nie zauważać uśmiechu na jego twarzy, ten
jest zbyt rażący, by go pominąć. Oplatam kolana ramionami, biorę głęboki
oddech, a mój mózg wysyła sygnały, które potrafię interpretować tylko jako:
biegnij, uciekaj, zginiesz. Tyle, że nie mogę się ruszyć, ta powłoka przestaje
być mi ciałem. Uwięziona pod skórą walczę nie tylko z porywaczem, ale i samą
sobą, bo stoimy po tej samej stronie. Tracę zmysły przez milczenie i chcę by
się odezwał, powiedział wprost czego ode mnie chce. On jednak tylko patrzy na
mnie, zupełnie jakby słowa były tutaj zbędne; czy liczy na mój krzyk, ruch?
- Czego
chcesz? – powtarzam, tym razem głos mi się łamie w połowie i drugi wyraz muszę
wymówić szeptem.
To wywołuje na
jego twarzy szerszy uśmiech, jakby oczekiwał takiej reakcji. Jest zadowolony z
przebiegu wydarzeń. Nieznośna cisza wbija mi się w głowę, co niesie za sobą
szalone wizje własnej śmierci. Te ogromne dłonie z łatwością mogłyby mnie
udusić. Ciałem przygniecie mnie do podłogi, a potem będzie spoglądał jak
ulatuje ze mnie życie. Czy ma broń? Jeśli strzeli w odpowiednie miejsce umrę
szybko, może i bezboleśnie. To zbyt łatwe, nie powinnam być naiwna. Spodziewam
się tortur. Umysł podsyła mi te wstrętne wyobrażenia średniowiecza.
- Słoneczko,
nie bój się – szepce nadzwyczaj spokojnie..
Kłóci się to
ze wszystkim, a jednocześnie doskonale komponuje z ciszą, która jeszcze przed
chwilą rosła niczym mur między nami. Teraz już jesteśmy połączeni wymianą zdań
i wiem, że każde słowo, które wypowie wryje mi się w mózg i będzie
prześladowało tak długo, jak ten mężczyzna pozwoli mi żyć. Umrę. Bez cienia
wątpliwości stwierdzam, że nie przeżyję, bo w tym momencie to zbyt jasne, by
skupić się na czymś innym. Martwa przestanę być zagrożeniem, choć paradoksalnie
przecież nawet teraz nic nie może mu zaszkodzić.
- Czego
chcesz? – Trzeci raz to chyba przesada, jednak odpowiedź na to pytanie to moja
przepustka do akceptacji stanu w jakim się znalazłam. Muszę wiedzieć. Czy
sprowadziłam go na siebie, czy może przypadek sprawił, że teraz jestem tutaj
razem z nim i oglądam tę pobłażliwość, którą zsyła na mnie nie tylko wyrazem
twarzy, ale i całym ciałem. Krzyczy do mnie w milczeniu, a ja doskonale
potrafię rozszyfrować każdy niewerbalny przekaz: jesteś moja, nie musisz się obawiać.
-
Polecieć w lutym do Paryża, podobno jest pięknie. Byłaś tam kiedyś? - Drażni
się ze mną. Nie przekracza granic dobrego wychowania, poza oczywiście
przetrzymywaniem mnie w piwnicy. Obawiam się, że zgrabny początek, który tutaj
serwuje jest namiastką wielkiego zła, do którego mam się przyzwyczaić przez to,
co niewypowiedziane. Między słowami wychwytuję groźbę: nie dożyjesz lutego. Co stanie się do tego czasu? – Odpowiedz mi.
-
Tak – odpowiadam.
Jestem
pewna, że żąda więcej. Brak satysfakcji maluje się na jego dłoniach, które
zaciska na własnych kolanach. Doświadczam uczucia pewności, że gdyby to była
moja szyja, mogłabym pożegnać się z życiem od razu. Łatwość z jaką daje mi się
rozszyfrować jest podejrzana i obawiam się, że tego właśnie chce. Ja mam być
doinformowana, pełna wiadomości.
- Czego chcesz
ode mnie? – uściślam.
- Wielu
rzeczy, słoneczko. Chciałbym cię zniszczyć, ale i zostawić w jednym kawałku na
wielki finał. Marzy mi się też zjedzenie z tobą kolacji, brutalny seks, a
najbardziej chcę oglądać twój upadek. Wiesz ile satysfakcji przynosi panowanie
nad tym? – pyta, a ja nie mam odwagi unieść wzroku, by dostrzec w jego oczach
zadowolenia, które się tam znajduje. Znów kieruje mną pewność. Nie może targać
nim nic innego, bo doprowadza mnie do obłędu, wie o tym i wykorzystuje to, gra
dalej. Oddaję się temu, jako że nie pozostawia mi żadnego wyboru: mam mu
przynosić spełnienie każdym oddechem. Te przecież od tej pory są już tylko dla
niego i za jego zgodną.
Gdybym
tylko wierzyła, że mogę go przekupić czymkolwiek, klęczałabym teraz i
wymieniała wszystko, co posiadam. Zawarłabym pakt z diabłem, byleby tylko
wydostać się z piekła. Oboje jednak zdajemy sobie sprawę z prostego faktu: tu
nie ma miejsca na okup, fantazję o ucieczce czy szczęśliwe zakończenie.
Pozostaje luty. Budzi się we mnie niepokój, większy niż wcześniej i objawia się
urywanym szlochem. Zakrywam usta dłonią. Przeklinam to zrozumienie, które on mi
ofiaruje.
-
Nie płacz. Przyniosę coś do jedzenia.
Wstaje
i odwraca się w stronę schodów. Wychodząc nie gasi światła, natomiast drzwi
zamyka na klucz, co w połączeniu z jego słowami mówi mi, że jeszcze tu wróci i
to prędko. Mam niewiele czasu, by dać upust emocjom. Te kumulujące się we mnie
płomienie za nic nie chcą zostać ugaszone kolejnymi łzami. Wycieram twarz w
rękaw. Nie mogę pogodzić się ze swoim losem. Zbyt nieludzki, by obdarzyć go
zrozumieniem, tworzy wokół siebie ścianę, mnie zamyka po drugiej stronie. Od
kiedy to da się zostać wydartym z własnej historii i być wsadzonym w zupełnie
inną rzeczywistość?
Nie
muszę długo czekać; wraca po kilku minutach z paczką chrupek, dwoma batonami i
winogronem. Sama nie wiem, co śmieszy mnie w tym widoku, jednak wpadam w stan,
w którym nie panuję nad kolejnymi parsknięciami i w końcu ukrywam twarz w
dłoniach, wciąż zaśmiewając się na widok tego posiłku. Moje wariactwo tylko
wzmaga przerażenie i dopiero myśl o tym uspokaja. Wyżłopał ze mnie
człowieczeństwo w ciągu kilku godzin, a całą normalność, którą mogłam się
szczycić, zastąpił chorym przeświadczeniem o śmierci. Luty kręci mi się w głowie, nie potrafię go stamtąd wyrzucić.
-
Zjedz – mówi, a ja posłusznie sięgam po batona.
Otwieram
opakowanie i odgryzam kawałek. Robi mi się niedobrze od czekolady, bo kłóci się
ona z gorzkością sytuacji. Jestem pewna, że to przemyślał. Nie rezygnuję ze
słodkości, wręcz przeciwnie, jem w milczeniu wszystko, co mi dał. Skupiam się
na przeżuwaniu, a porywacz na mnie. Stoi oparty o ścianę z rękoma skrzyżowanymi
na piersi. Kiedy kończę, zabiera śmieci i wrzuca je do kubła stojącego
nieopodal schodów.
Całe to
pomieszczenie nie ma więcej niż pięć metrów kwadratowych, a oświetla je jedna
lampa. Dopiero teraz zauważam cienki materac i koc po mojej lewej. Nic więcej
tutaj nie ma: tylko my, posłanie, kosz na odpadki i duszność. Brak okna oraz
wszechobecny kurz pasują do tego strachu, którym mnie zaraził ten mężczyzna.
Muszę do reszty oszaleć, by przetrwać tutaj chociażby chwilę dłużej.
Jednocześnie tak strasznie boję się stracić te resztki człowieka, którym wciąż
jestem, że dochodzę do momentu, w którym decyduję, jak daleko mogę się posunąć,
by wydłużyć to życie?
- Wypuść mnie –
proszę, po raz pierwszy uciekając się do łez w celu szantażu. Moje marne szanse
zostają zrównanie z ziemią, gdy jego śmiech odbija się echem od ścian. Musiał
się spodziewać, że prędzej czy później staniemy na poziomie: oprawca – ofiara. Marzy
mi się jego zgoda, otwarte drzwi i uciekaj.
Nie mam tutaj miejsca na nadzieję, więc czemu ta wypełnia mnie w całości? Dlaczego
czuję tak wielkie rozczarowanie, gdy odmawia mi, nie wypowiadając przy tym
nawet słowa? – Jesteś potworem! Jesteś popieprzonym sadystą! Wypuść mnie stąd! –
warczę w jego stronę, w odpowiedzi dostając kolejne salwy śmiechu. Wymieniamy
się tą reakcją w momentach zupełnie niepasujących.
- Jestem Jimmy,
słoneczko – poprawia mnie.
~
Druga część, jak widać. Tym razem równie krótko. Mam wielką nadzieję, że nadrabiam długość treścią.
Właśnie miałam iść spać, ale z przyzwyczajenia sprawdzam blogi, a tu u Ciebie nowa notka. Sen musi trochę poczekać. ^^
OdpowiedzUsuńWciągam się w twoje opko coraz bardziej. Próbuję sobie wyobrazić co dokładnie czuje bohaterka, ale nie jestem w stanie. To co ona właśnie przechodzi jest chyba sumą moich wszystkich zmartwień...
Sytuacja bez wyjścia. Płakać i dawać temu człowiekowi satysfakcję czy dusić wszystko w sobie, a potem i tak być zmuszonym do okazania swojej słabości...
Czekam niecierpliwie na kolejną część. Weny. ;3
Rose Blood
Nie znasz mnie. Trafiłam na Twój blog przypadkiem, jednak bardzo tego nie żałuję :) Rodział wciągnął mnie na całego...Idealnie wszystko sobie wyobraziłam. Zwłaszcza jej wielki strach. Czułam go normalnie w piersiach... piękne. Żałuję tylko, ze nie wpadłam na ten blog wcześniej. Pozdrawiam, Bunko. :)
OdpowiedzUsuńNastępna część i znów tak wciągająca. Bardzo podoba mi się twój styl pisania, co chyba już ci mówiłam, a jak nie to teraz właśnie wiesz.
OdpowiedzUsuńTekst jest w pewnym sensie lekki, ale wzbudza zaskakująco dużo emocji, a to chyba jest właśnie najlepsze.
Nie mogę się doczekać aż pojawi się kolejna część i jestem pewna, że będzie równie wciągająca. Wiem, że gdybym miała opisać jak czemu i bardzo przypadło mi do gustu twoje opowiadanie mimo, że to dopiero początek to jestem pewna iż wyszedł by bardzo dłuugi komentarz.
Życzę więc dużo weny do pisania! ;)
Kurczę, jak ja uwielbiam klimat tego opowiadania! Nie wiem, czy to dobór słów, sytuacja, czy ten czas przeszły, ale budujesz słowami coś fajnego. Ten koleś wydaje się być draniem. Dranie są ciekawi w opowiadaniach.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i przepraszam, że tak późno. (Sinusoida-Emocji)
czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy :)
OdpowiedzUsuńTylko kwestia czasu kiedy wydasz książkę, chyba, że nie aż tak to cię kręci;) Naprawdę, dziewczyno, jesteś genialna! ?Pisz, pisz, piiisz, bo nerwicy dostanę z tego ciągłego sprawdzania, czy nie ma dalszej części;P Pozdrawiam bardzo gorąco, życzę dużo weny i czasu;3
OdpowiedzUsuń